Firma Pilch współpracuje z niemiecką Dusyma. Fot. Pilch

Historia, polityka, gospodarka – to dziedziny, w których polsko-niemieckie kontakty można nazwać śmiało „szorstką, europejską przyjaźnią”. Jest jednak sfera, w której przesadą nie będzie stwierdzenie „Polak, Niemiec – dwa bratanki…” – to branża zabawkarska. Wszystko za sprawą Świętego Mikołaja i małych ludzi, którzy czekają na jego wizytę po obu stronach granicy – ich nie interesuje, czy prezent jest polski, czy niemiecki. Ma być „fajny, bezpieczny i niezniszczalny”.

„Niemiecka solidność”, „Dobre, bo polskie” – w branży zabawkowej te stwierdzenia, używane w wielu innych dziedzinach gospodarki, są z natury nieprawdziwe. Dlaczego? Wcale nie ze względów ideologicznych, ale pragmatycznych – wiele znanych, hitowych produktów ma „podwójne obywatelstwo”. I konia z rzędem temu, kto potrafiłby rozstrzygnąć, czy zabawkowy przedmiot sprawiający tak wiele radości jest bardziej niemiecki, czy polski…

Od ucznia do mistrza
Przykład numer 1. Zabawki ze znaczkiem „Woźniak” pojawiły się na polskim rynku w latach 60. XX wieku. Ryszard Woźniak zaczął je produkować według własnych wzorów. Później sięgał też po pomysły innych. W roku 1990 wszystko się zmieniło – świat się otwierał na Polskę, a wraz z tym pojawiały się nowe możliwości. Powstała firma Wader-Woźniak sp. z o.o. (joint-venture dwóch firm rodzinnych: znanej od lat na niemieckim rynku Hermann Wader Spielwarenfabrik oraz polskiego zakładu rzemieślniczego, stworzonego i kierowanego przez pana Ryszarda).

Niemiecki udziałowiec wnosił do spółki uznaną na Zachodzie markę, nowoczesne produkty i takie technologie. Ten polski dysponował wykwalifikowaną siłą roboczą (tańszą niż ta w Niemczech), zapałem i wielkim rynkiem, chłonącym jak gąbka towary wysokiej jakości. – Początkowo korzystaliśmy w większości z wzorów niemieckich, a z naszych w mniejszości, bo przed rokiem 90. produkowaliśmy maksymalnie do 20 asortymentów – mówi Marcin Woźniak, syn założyciela i dzisiejszy prezes firmy Wader-Woźniak. – Dzięki współpracy asortyment bardzo się nam poszerzył. Chyba przez 5 pierwszych lat nie wprowadzaliśmy żadnych własnych produktów – dodaje.

Jak tłumaczy, to, co mogli oferować dzięki takiej współpracy, było świetnej jakości – technologia i surowce wykorzystywane do produkcji zabawek były o niebo lepsze od pozostałych, których wtedy używano na polskim rynku. – To były produkty solidne, jakościowe, trwałe. W porównaniu z tymi, które produkowano wtedy w Polsce (nazwijmy to produktami odpustowymi), to był zupełnie inny świat – tłumaczy prezes Marcin Woźniak. – Natomiast od 1995 roku sukcesywnie zaczęliśmy wprowadzać już nasze własne pomysły. I było tego naprawdę sporo – mówi.

I tak po obu stronach granicy powstawały podobne zabawki, z tym że te wyprodukowane w Niemczech były przeznaczone na rynek zachodnioeuropejski, a te z zakładów polskich można było kupić głównie w sklepach Europy Środkowej. Nie cały asortyment był jednak taki sam – różnił się tak ze względu na upodobania, jak i (a może przede wszystkim) na zasobność portfeli klientów.

Kolejne rewolucyjne zmiany przyniósł rok 2012, gdy niemiecka firma splajtowała. Polacy wykupili udziały, zachowując sobie prawo do nazwy. Wszystko, co wspólnie rozwijali do tej pory z niemieckimi partnerami, stało się teraz polskie. Ale nie tylko, bowiem część produktów pod nazwą „Wader Quality Toys” jest teraz produkowanych na… Białorusi, bo stamtąd pochodzi firma Polesie, która przejęła prawa do produkcji niektórych zabawek. Trudna układanka, bo jakie w końcu teraz są zabawki Wader: niemieckie? Polskie? Białoruskie? Okazuje się, że każda z tych odpowiedzi jest po trosze prawidłowa…

– Nie mamy w asortymencie tych samych produktów. Mamy podobne: na przykład wiaderko do piasku jest produkowane i tu, i tam. Natomiast nie ma produktów identycznych, które są w ofertach obu firm – podkreśla prezes firmy Wader-Woźniak z siedzibą w Dąbrowie Górniczej. – O ile my, wymyślając nasze zabawki, produkowaliśmy je i nadal produkujemy, sprzedawaliśmy i sprzedajemy pod nazwą i z logo Wader, o tyle białoruska firma ma prawo do używania tego znaku tylko do produktów, które przejęła wraz z częścią udziałów. Czyli: żaden nowy wymyślony przez nich produkt nie ma prawa być sprzedawany pod tą nazwą – wyjaśnia.

Pewne jest też jeszcze jedno: zabawki Wader-Woźniak skutecznie podbijają serca nie tylko niemieckich i polskich dzieci, ale też tysięcy innych z kilkudziesięciu krajów świata.

Polak uczy Niemca, Niemiec – Polaka
Przykład numer 2. Bawić, uczyć, rozwijać – tym od ponad 27 lat zajmuje się firma Pilch z Ustronia (i ona sprzedaje swoje zabawki w kilkudziesięciu krajach świata). Zabawki zaprojektowane tutaj zawsze miały, jak podkreśla prezes firmy Roman Pilch, umożliwiać wszechstronny rozwój dzieci: fizyczny, emocjonalny i intelektualny. Aktywność twórcza i ekologia – to kolejne idee, które towarzyszą ich powstawaniu.

Czym to się różni od potrzeb dzieciaków zza naszej zachodniej granicy? Pytanie jest, oczywiście, retoryczne… Dlatego, gdy nadarzyła się okazja współpracy z renomowaną, niemiecką firmą Dusyma (produkuje zabawki edukacyjne), prezes Pilch nie miał wątpliwości, czy warto. – Teraz razem tworzymy zupełnie nowy produkt. Oni mają pomysł edukacyjny, konsultują go z nami pod względem tego, jak to wykonać, a więc zoptymalizować logistykę i wybrać odpowiednią technologię – tłumaczy.

Podkreślmy koniecznie, że to nie współpraca, w ramach której jedna strona jest uczniem, a druga – mistrzem. Niemcy chętnie sięgają po produkty, których atrakcyjność znakomicie zweryfikował już rynek polski, a Polacy ochoczo przenoszą na nasz grunt to, co zyskało uznanie małych klientów na zachód od Odry i Nysy Łużyckiej. Oczywiście zawsze, jak podkreśla Roman Pilch, trzeba dopasować konkretną zabawkę do potrzeb, gustów i programów nauczania obowiązujących po drugiej stronie granicy.

Efekty? Już około 20 produktów z oferty firmy Pilch trafiło pod niemieckie dachy, a niewiele mniej tych ze znaczkiem Dusyma pomaga rozwijać emocje i intelekt polskich dzieci.

Przykłady? Prezes Pilch z dumą wspomina coś, co ma służyć nauce programowania na etapie wczesnoszkolnym. – To ogromne wyzwanie. A my akurat zaproponowaliśmy edukację na drewnianych bloczkach (Edumatrix), które są niezwykle innowacyjnym rozwiązaniem – podkreśla. – Teraz właśnie ten świetny system zabawek jest dopasowywany do niemieckiego rynku: do tamtejszej metodyki nauczania, do programów szkolnych itd. – wyjaśnia. Niemieckie pociechy korzystają też z polskich zabawek służących do nauki emocji czy logopedycznych (np. z dmuchajki, którą można często spotkać w polskich gabinetach logopedycznych).

Dzieci w Polsce dzięki tej transgranicznej współpracy mogą natomiast m.in. rozwijać wyobraźnię przestrzenną oraz uczyć się planowania i organizacji pracy za sprawą znakomitej, nagradzanej w Europie zabawki edukacyjnej „Budowa cieni duża”. Korzystają też z wanny piaskowej.

Czy rodzice po obu stronach Odry wiedzą, czyj pomysł pomaga rozwijać zdolności ich dzieci? Sprawdziliśmy to.

Liczą się tylko zabawki z krainy o nazwie „Jakość”!
Pani Sylwia Schaffeld mieszka od wielu lat w Bocholt koło Düsseldorfu. Pochodzi z Polski, jej mąż – z Niemiec. Przyznaje, że doskonale zna zabawki Wader. – Kiedy mój syn Luka był mały, to moja mama kupiła mu w Polsce samochód tej firmy. Sądziłam, że to niemiecka zabawka kupiona w Polsce. Nie miałam pojęcia, że to nieprawda – przyznaje. – Ale tak naprawdę to nie miało znaczenia: liczyło się to, że to był wielki samochód znakomitej jakości, przemyślanej konstrukcji, bezpieczny dla dziecka. Luka uwielbiał go, testował na wszelkie sposoby jego wytrzymałość, ale zabawka i tak przetrwała – śmieje się.

Inna z moich rozmówczyń, pani Agnieszka Olszewska jest mamą 3,5-letniej Julki. Od wielu lat mieszka w Gardelegen w Niemczech. Jak mówi, kilka razy kupowała w Polsce edukacyjne zabawki. Potem zauważałam, że to produkty firm Pilch albo Dusyma. Czy zastanawiała się, skąd pochodzą? – Nie, tym się nie zajmowałam. Ważne było, że są świetnie wykonane, doskonale służą edukacji Julki, są wykonane z solidnych i ekologicznych materiałów. I że zawsze byłam spokojna o bezpieczeństwo swojej córeczki – wyjaśnia.

Po drugiej stronie Nysy Łużyckiej spotykam się z podobnym podejściem do sprawy. – Owszem, znam zarówno zabawki Wader-Woźniak, jak i Pilch czy Dusyma. Kupowaliśmy je dzieciom, bo są świetnej jakości. Ale nigdy nie sprawdzałam, gdzie je wyprodukowano – tłumaczy pani Agnieszka Majdanik, która mieszka w urokliwej wiosce Jasna Góra pod Bogatynią, mama Hani i Wojtka. – Znacznie ważniejsze zawsze było to, z jakiego materiału są wykonane: czy plastik, jest na tyle mocny, że nie połamie się w trakcie zabawy i nie zrobi dziecku krzywdy, czy mają stosowne atesty, czy są bezpieczne – dodaje.

Zatwierdzone przez dzieci. I przez Świętego Mikołaja…
Marcin Woźniak, prezes firmy Wader-Woźniak podkreśla, że w dzisiejszych czasach w ogóle mówienie o tym, w jakim kraju coś zostało wyprodukowane, może być mylące, bo to często dzieło ludzi z różnych stron świata: gdzie indziej zaprojektowane, gdzie indziej zamówione, gdzie indziej wyprodukowane. – Sami korzystamy z projektantów z różnych stron Europy. Nasz główny projektant pochodzi z Czech, ale współpracujemy w tej dziedzinie również z niemiecką firmą, która tworzy niektóre rzeczy dla nas – podkreśla. – Z kolei inne produkty powstają w naszym zakładzie na Ukrainie – uzupełnia.

To skąd biorą się najlepsze zabawki? Liczą się wyłącznie te, które są kompatybilne z dziecięcą wyobraźnią i solidne. Tylko takie bowiem Święty Mikołaj chętnie chowa do worka z prezentami. I rozdaje z uśmiechem „grzecznym dzieciom” po każdej stronie każdej granicy.

Autor: Maciej Sas